Nie ma co gadać, czasami się po prostu nie chce. Czasami wystarczy się po prostu wsłuchać w fajny kawałek.
Ostatnio zakochana jestem w płycie z piosenkami Andrzeja Zauchy (tak, to ten sam, o którym pisałam ostatnio a raczej jego zabójcy LINK. Zaucha zginął wiele lat temu w skutek szalonej zazdrości). Często mam tak, że podjeżdżam pod dom i jeszcze siedzę w aucie i śpiewam, gdy trafiło akurat na któryś z „moich kawałków”. Jak ten:
Już nie raz mąż mi stukał w szybkę, że pół osiedla stawiam na nogi 😉
Nie wiem, co te piosenki mają w sobie, ale je kocham. Słowa mnie porywają, chociaż momentami są tak szowinistyczne, że aż trzeszczy, ale… mi to chyba rzadko przeszkadza. To tylko słowa. A za większością stoi jednak całkiem fajna historia.
Uśmiechają mnie, jakoś dobrze mi robią, głaszczą myśli, koją serce, rozgrzewają, jak gorąca herbata z miodem i cytryną w zimny wieczór.
Nie wiem, dlaczego akurat tak dawne kawałki, czasy, melodie, nuty trafiły w moje tęsknoty muzyczne. Odłożyłam dla nich ukochany chillout, smooth jazz i klasykę.
Dopóki mnie trzyma, to się delektuję.
Zamiast słów, gadania, rozmawiania, czasami fajnie posłuchać muzyki. Po prostu.
A to chyba zna każdy:
Fajny, mruczący, głęboki męski głos. Gdzie ci piosenkarze? Hm?
Muzycznie, lata 70-80, początku 90tych będę kochać już chyba zawsze. Gdy szukam natchnienia, spokoju w głębi siebie, wracam do korzeni.
Zdjęcie: lądowanie w Gdańsku, powrót z Monachium 10.11.2016